sobota, 21 lutego 2009

COŚ Z INNEJ BECZKI !!!

ŚWIŃSKIE SZCZĘŚCIE

Bywa i tak, że ludzie upadają na głowę. Jest to doświadczenie niezbyt przyjemne, ale jeśli patrzy się na nie z boku, może ono wywołać uśmiech na twarzy nie jednego obserwatora. A było to tak.
W niewielkiej popegerowskiej wiosce, do której z trudem można dojechać, żyją ludzie, którzy zostali na uboczu przemian ustrojowych. Odcięci od świata, pędzili swój nędzny żywot. Należy w tym miejscu wspomnieć, że około 80% mieszkańców znajdowało się na zasiłku, albo już straciło prawo do tych świadczeń. Edukacja dzieci kończyła się, jak dobrze poszło na szkole podstawowej, a jedyną rozrywką były burdy miejscowych pijaczków pod sklepem. Pewnego razu jak grom z jasnego nieba, rozeszła się wiadomość we wsi, że Huta Katowice zamierza otworzyć „u nich” (czyli z tego co nie ukradziono jeszcze z byłego PGR-u - świniarnię. Perspektywa piękna, nowe miejsca pracy, już widziano renesans zapadłej dziury.
Jak zawsze początki były obiecujące. Polepszyło się, widać to było po liczbie pijanych mieszkańców. Szkoda tylko, że odrodzenie – zapadłej dziury - nie wywołało zmian w sposobie myślenia tych ludzi. Nadal tkwiło w nich przekonanie, że wszystko jest wspólne, więc po co o nie dbać, a to co mi brakuje, to sobie wezmę, bo mi się należy. Zarząd huty przewidział niemal wszystko, tylko nie to, że ludzie nie potrafią pracować. Interes od samego początku był nierentowny, ale wierzono, iż może się uda. Wiadomo, że nadzieją żyją głupcy, wiec końca tej historyjki wszyscy się domyślają – niesłusznie, gdyż kończy się ona happy endem.
Zgodnie z prawami rynku, a w końcu żyjemy w kraju bezwzględnego kapitalizmu, świniarnie takie nie mają racji bytu. Stopniowo zwalniano pracowników, likwidowano produkcje, aż do dnia kiedy postanowiono całkowicie skończyć z tym świński interesem. Zgodnie z obowiązującym prawem przyznano zwalnianym pracownikom odprawę w wysokości 10tyś. zł. Suma może niewielka dla „miastowego”, ale niebagatelna dla mieszkańca zapadłej dziury, który nie mając szyb w oknach zatyka je starymi szmatami. Ludzie ci wręcz poszaleli, upadli na głowę. Nie mając w co ubrać dzieci, pierwszą rzeczą jaką uczynili po odebraniu pieniędzy, to pojechali do miasta i pokupowali samochody, niektórzy nawet po dwa – w tym miejscu należy zaznaczyć, że rzadko który z owych szczęśliwców posiadał uprawnienia do prowadzenia pojazdu. W dodatku zakupy robili na chybił trafił w pierwszym napotkany komisie, nie przywiązując uwagi do obowiązujących formalności. A co najśmieszniejsze, że jeden z nich kupił dużego fiat zamiast malucha, bo akurat nie było, a ten nie zmieścił mu się do garażu. Postronni obserwatorzy nie dowierzali. Cała wieś na nowo żyje. Pijanych co niemiara. W sklepie ruch. Nie pije się już Arizony, ale wódeczkę Bols.
Ludzie ci byli pijani, ale ze szczęścia, gdyż tkwiło w nich przekonanie, że nic lepszego ich w życiu nie spotka. Chcieli się tymi chwilami upajać, jednocześnie żyjąc w strachu, że to wszystko to sen z którego ktoś ich obudzi. Przypuszczam, że dla większości, szczęście tych ludzi nie ma logicznego wytłumaczenia. Być może, ktoś kto znalazłby się na ich miejscu – upadłby na głowę, nie chciałby się z tego stanu wydostać (szczęście działa jak narkotyk), gdyż zrozumiałby, że jest to, to samo szczęście, które my sami doświadczamy. Nie ma czegoś takiego jak odmiany szczęścia. Jest ono jedno, niepowtarzalne, które pragnie każdy normalny człowiek. W tym miejscu narażam się na krytykę wielu, uważających, że to co ja nazywam szczęściem jest tylko upojeniem alkoholowym niezbyt rozgarniętego człowieka, któremu się tylko wydaje, że to jest właśnie to. Czyli według takiego rozumowania ci ludzie nie mogą zaznać prawdziwego szczęścia bo do tego muszą być spełnione określone warunki; między innymi: dobra praca, piękna żona, dom z basenem w ogrodzie i dwa mądre psy, tylko czekać na nasze szczęście i to niekoniecznie musi ono zapukać do naszych drzwi. Wpajanie ludziom takiego rozumowania ma swoje dalekosiężne konsekwencje. Nasz obserwator, u którego na początku pojawił się uśmiech na twarzy żyje „lepszym” życiem, ale nieprawdziwym, gdyż do niego szczęście nie zapukało. On pragnie czegoś wznioślejszego, głębszego, a nie dostrzega, że to co widzi to jest właśnie to czego on szuka – świńskie szczęście.

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Sebastianie jestem pod wrażeniem tekstu; był wręcz wzruszający (w pozytywnym tego słowa znaczeniu)

Faktycznie co dla jednego szczęściem dla drugiego już nim być nie musi. Pamiętam program na National Geogr. o poszukiwaczach złota w Afryce, którzy byli szczęśliwi dzięki paru dolarom otrzymanym za złoto znalezione przez nich , a warte nawet kilka tys. $ My uważamy to za oszustwo i mówimy "biedni wykorzystywani ludzie" , a ich szczęście wydaje się autentyczne; nie są oni nawet sobie wyobrazić europy czy US i np. pokoju hotelowego jaki opłaciliby za swe złoto.

Tymczasem o amerykanach mówi się np. ze są na tyle zamożni i wykształceni, że łacno mogą osiągnąć tzw. pełnię człowieczeństwa i szczescia, otóż nie pomimo iż w luwrze kupią więcej pamiątek niż Niemiec czy Polak (czułem wtedy zazdrość - a zazdrosny byłem rzadko w życiu) to nie umieją tego docenić, nie "czują" tej kultury; Bronzina , Rembrandta itd. dla nich to tylko bibelot dający nieco satysfakcji przed sąsiadami, ktorym pokażą album, ale nie da im to szczęścia.

Europejczycy inaczej; widziałem w Trieście robotników, którzy spiewali arie operowe Verdiego na budowie (przy renowacji kościoła) to było piękne - oaza autentycznej włoskiej kultury i to jeszcze celebrowanej przez robotników.

bb. pisze...

Zazwyczaj trzymam się z daleka od Marksa ale czy nie miał trochę racji stwierdzając, że 'byt kształtuje świadomość'? ;) na przykładzie własnym i dwóch kolegów z roku powiem, że nawet człowiek przyzwyczajony do jakichkolwiek wygód i norm cywilizacji, przeniesiony w skrajne warunki bieszczadzkiego błota, za błogosławieństwo przyjmuje puszkę śledzi w pomidorach. Wartość pieniądza jest wtedy pewnym abstraktem a szczęście wypływa wprost ze śledzi ;)

słowi_Anka pisze...

A może ci ludzie byli bardziej przenikliwi niż się wydaje? Może pesymistycznie założyli, że nie warto się starać, bo inwestycje kapitału najczęściej w ich okolicy biorą w łeb i po prostu sami upoili się "płynnym szczęściem" w butelce oraz samochodem lepszym od sąsiada? P.S. Bardzo sympatyczny wpis sympatycznego pana doktora :)

tret pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
tret pisze...

Grunt to nie tracić swojego świńskiego szczęścia z oczu i go szukać, w końcu i u każdego z nas powstanie owa świniarnia i wszyscy będziemy mogli paść na głowę(czego sobie i wszystkim szukającym życzę, bo kto chociaż raz w życiu na głowę upadł wie, że przeciwnie do tego co napisał pan doktor, jest to całkiem przyjemne uczucie. Mi w każdym razie się podoba ta irracjonalność, może w tym szaleństwie jest metoda?).

Unknown pisze...

Wg. psychologii społecznej jest coś takiego jak "piramida potrzeb" - od dołu do góry są to potrzeby: fizjologiczne, bezpieczeństwa, przynależności, uznania/akceptacji, samorealizacji. Z badań wynika, że niekoniecznie jest tak, że jeśli ktoś ma zaspokojone wszystkie potrzeby poniżej samorealizacji, to teraz zajmie się właśnie tym. Samorealizacja - czyli nic innego jak poszukiwanie swojego szczęścia. Są ludzie, którzy w miarę zaspokajania innych potrzeb są już szczęśliwi, wiec nie czują potrzeby czegoś więcej (albo nie widzą potrzeby). Z drugiej strony są tacy, którzy zawsze będą chcieli czegoś więcej, poszukując szczęścia do końca życia. Nietrudno się domyślić, czym jeszcze, z psychologicznego punktu widzenia zazwyczaj różnią się te dwie grupy ludzi...

Maciej ;O pisze...

"Tymczasem o amerykanach mówi się np. ze są na tyle zamożni i wykształceni, że łacno mogą osiągnąć tzw. pełnię człowieczeństwa i szczescia, otóż nie pomimo iż w luwrze kupią więcej pamiątek niż Niemiec czy Polak (czułem wtedy zazdrość - a zazdrosny byłem rzadko w życiu) to nie umieją tego docenić, nie "czują" tej kultury; Bronzina , Rembrandta itd. dla nich to tylko bibelot dający nieco satysfakcji przed sąsiadami, ktorym pokażą album, ale nie da im to szczęścia.

Europejczycy inaczej; widziałem w Trieście robotników, którzy spiewali arie operowe Verdiego na budowie (przy renowacji kościoła) to było piękne - oaza autentycznej włoskiej kultury i to jeszcze celebrowanej przez robotników."

Bardzo krzywdzące generalizowanie i upraszczanie.
Nie rozumiem, na jakiej podstawie można stwierdzić, że w/w przykłady są dla Amerykanów, jedynie "bibelotami"? Już samo to, że ktoś pofatygował się do galerii jest pozytywnym symptomem. Osobiście pogardziłbym Luwrem bo mnie to kompletnie nie kręci ale też nie uważam się przez to, za kulturalnie ułomnego. No ale abstrahując od tego, każdy ma swoje motywy i odnoszenie zachowania pojedynczych jednostek do całych społeczności jest bezsensowne.
Na tej samej zasadzie mógłbym zanegować tę wypowiedź prostym stwierdzeniem, że to właśnie Europejczycy gardzą wszelką kulturą, czego wybitnym przykładem są działania na półkuli zachodniej od 1492 roku począwszy ...